Część Pierwsza
Popioły
- To nie zadziała, Quildeesh, musimy znaleźć jakiś inny sposób - sapnął chropowaty starzec o jastrzębim nosie i obwisłych policzkach, zasuwając ciężkie wieko dębowej skrzyni, sapiąc przy tym i plując jak mocno zakopcony silnik maszyny parowej. Migające światło trupiobladej kuli energii oświetliło mały, kamienny pokoik gdzie stały dwie postacie, obie obecenie pochylone nad długim, śmierdzącym stęchliźnie kształtem z czarnego, lekko przegniłego dębu.
Wyższa z postaci, stojąca w pozycji sugerującej butę i arogancję, machnęła smukłą dłonią nad pochyloną sylwetką starca, szybkim zaklęciem odganiająć smród stęchlizny nieprzyjemnie kolący obu mężczyzn w nozdrza. Starzec w popdartym, skórzanym płaszczu z przesmoloną szmatą służącą za kaptur wzdrygnął się, czująć odświeżający powiew magii. To uczucie od którego można się jednak odzwyczaić...
- A więc będziemy próbować dalej - rzekł cicho mężczyzna nazwany Quildeeshem, delikatnie przesuwając bladymi palcami po lekko przegniłej powierzchni drewnianej skrzyni. Jego idealnie wypielęgnowane paznokcie pozostawiły dziwny, migoczący, zgniłozielony błysk, niby w postaci śladu jakiejś upiornej, niezbadanej mgły na morzu parusetletnich drzazg i ćwieków.
- Ale czy to ma jakikolwiek sens? - głos starca, skulonego w cieniu eleganckiej sylwetki nie wyrażał strachu, co zaznaczony był łatami zwątpienia i szacunku. - Ta wiedza została dawno wypleniona z tych ziem, a oni... -
- Tshhhh! - Quildeesh uciszył towarzysza, przykładając dwa wyprostowane palce do warg skrytych w cieniu kapelusza o szerokim rondzie.
- Słyszysz? - spytał wyższy mężczyzna, pochylając się nieznacznie nad skrzynią, wsłuchując się w niewyraźne odgłosy dochodzące z jej wnętrza. Odgłosy drapania paznokciami o drewno, wrzynania się naskórka w twardą strukturę skrzyni.
- Oni tam są, Shamel, są i czekają... Łaknąc. - Blada dłoń wyższego mężczyzny spoczęła rozcapierzona na skrzyni, pozwalając zgniłozielonej mgle opleść swe palce.
- Czas ich nasycić zatem...
Simon Splide
Adën Fowler
Plaga
Popioły
- To nie zadziała, Quildeesh, musimy znaleźć jakiś inny sposób - sapnął chropowaty starzec o jastrzębim nosie i obwisłych policzkach, zasuwając ciężkie wieko dębowej skrzyni, sapiąc przy tym i plując jak mocno zakopcony silnik maszyny parowej. Migające światło trupiobladej kuli energii oświetliło mały, kamienny pokoik gdzie stały dwie postacie, obie obecenie pochylone nad długim, śmierdzącym stęchliźnie kształtem z czarnego, lekko przegniłego dębu.
Wyższa z postaci, stojąca w pozycji sugerującej butę i arogancję, machnęła smukłą dłonią nad pochyloną sylwetką starca, szybkim zaklęciem odganiająć smród stęchlizny nieprzyjemnie kolący obu mężczyzn w nozdrza. Starzec w popdartym, skórzanym płaszczu z przesmoloną szmatą służącą za kaptur wzdrygnął się, czująć odświeżający powiew magii. To uczucie od którego można się jednak odzwyczaić...
- A więc będziemy próbować dalej - rzekł cicho mężczyzna nazwany Quildeeshem, delikatnie przesuwając bladymi palcami po lekko przegniłej powierzchni drewnianej skrzyni. Jego idealnie wypielęgnowane paznokcie pozostawiły dziwny, migoczący, zgniłozielony błysk, niby w postaci śladu jakiejś upiornej, niezbadanej mgły na morzu parusetletnich drzazg i ćwieków.
- Ale czy to ma jakikolwiek sens? - głos starca, skulonego w cieniu eleganckiej sylwetki nie wyrażał strachu, co zaznaczony był łatami zwątpienia i szacunku. - Ta wiedza została dawno wypleniona z tych ziem, a oni... -
- Tshhhh! - Quildeesh uciszył towarzysza, przykładając dwa wyprostowane palce do warg skrytych w cieniu kapelusza o szerokim rondzie.
- Słyszysz? - spytał wyższy mężczyzna, pochylając się nieznacznie nad skrzynią, wsłuchując się w niewyraźne odgłosy dochodzące z jej wnętrza. Odgłosy drapania paznokciami o drewno, wrzynania się naskórka w twardą strukturę skrzyni.
- Oni tam są, Shamel, są i czekają... Łaknąc. - Blada dłoń wyższego mężczyzny spoczęła rozcapierzona na skrzyni, pozwalając zgniłozielonej mgle opleść swe palce.
- Czas ich nasycić zatem...
Simon Splide
- Spoiler:
- Stare sosny wokół Rezghner zaszumiały nieznacznie, kiedy, wraz ze świtem, wyszedłeś przed stajnię swego oddziału, aby rozprostować nogi zasiedziałe od przypatrywania się porannym ćwiczeniom szermierczym i oporządaniu waszych wierzochwów. Miejscowi byli dzisiaj dosyć cisi, co zapewne znaczyło, że przeraża ich perspektywa zbliżającej się "wizyty" Szarych. Ot, rutynowe zebrane procentu dochodów i zbiorów w zamian za "pozostawienie" tych parudziesięciu na krzyż domów w spokoju, z dala od niszczycielskich właściwości tych tajemniczych kryształów, które są noszone przez niektóre z elfów. Ramiona wiatru musnęły twoje niegolone policzki, pozwalając luźnniejszym włosom wyzwolonym spod ucisku kapelusza na swobodne powiewanie ponad twoimi twardymi ramionami. Mijający Cię rolnicy i rzemieślnicy, ot prostaczkowie w skórzanych kamizelach i zabrudzonych koszulach oraz przetartych od brudu spodniach, pozdrawiali Cię uniesioną dłonią lub prostym skinieniem głowy, by też zaraz powrócić do swoich porannych zajęć. Niebo zapowiadało spokojny poranek, jedynie wiatr zdawał się przynosić jakieś niepokojące sygnały. Coś wisiało w powietrzu i nie był to ani deszcz, ani grad...
- Panie poruczniku - Twój oficer, Miles, stanął za Tobą, w odległości paru kroków, eksponując na skutek rozpiętego, skórzanego płaszcza, rękojeści dwóch, zdobionych bagnetów wojskowych oraz kolbę długiego, stalowego rewolweru. Jego zwinne, bystre spojrzenie zdawało się badać uważnie twoją sylwetkę. Czułeś to. Zawsze to odczuwałeś, gdy byłeś z Milesem sam na sam.
- Przygotowaliśmy konie dla pana i paru zwiadowców, tak jak pan sobie życzył. sir. - Miles mówił płynnie we wspólnej mowie, aczkolwiek dało się odczuć bardzo ostry i flegmatyczny akcent jego ojczystego języka. - Nie mieliśmy żadnych raportów odnośnie Szaraków w okolicy, nie mniej jednak zalecałbym zabranie co najmniej dwóch woltyżerów ze sobą. Albo chociaż jednego hulakę. Nie znamy jeszcze tych lasów tak dobrze jak byśmy chcieli. - Pomiędzy wami zapadła cisza, przerywana jedynie odległym stukotem końskich kopyt wyprowadzanych ze stajni. Dodatkowo dało się słyszeć jakieś bardziej podekscytowane głosy. Chłopcy się przechwalali między sobą, jak zwykle...
- Dam głowę, że tym razem to ja zestrzelę więcej wiewórek. - wyszczerzył zęby niski, czarnowłosy młodzieniaszek z nieco niepokojącym błyskiem w oku. Zakręcił rewolwer na palcu, niebezpiecznie umieszczając wspomniany w pobliżu spustu. - Te zwiady bywają takie nudne, że to jedyne czym można je sobie urozmaicić... -
- Daj spokój, Davies, ostatnio nie trafiłeś nawet pół ślepego szopa. - Roześmiał się na jego przechwałkę rudy pół-elf, co najmniej o pół wieku młodszy od Miles'a. - To ja góruję wśród wiewiórczych strzelców, wszyscy zwiadowcy o tym wiedzą! -
Adën Fowler
- Spoiler:
- Poranny wiatr przyniósł w pobliże magazynowego zaułka jedynie słodkawy odór gnijącego zboża i dawno nie złuszczanej z metalu rdzy. Wyszedłeś sam, wcześnie rano, zostawiając swych towarzyszy na wartowniczym czuwaniu (w rzeczywistości i tak pewnie większość z nich zasnęła, po ostatnich, nieprzespanych nocach). Chciałeś rozejrzeć się wokół magazynowej przecznicy, ot, upewnić się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Przed wyjściem dotknąłeś oczywiście malutkich runicznych symboli wydrążonych na framugach głównego wejścia, aby się upewnić że gobliński system zabezpieczeń dalej działa bez zarzutów. Charakterystyczny pstryczek ciepłych iskier uderzający cię po palcach upewnił cię w przekonaniu, że wszystko jest w najszwyższym porządku. Zasunąłeś cięzkie metalowe drzwi magazynu i zastawiłeś je na powrót pustymi, lekko przegniłymi skrzynkami załadunkowymi, następnie przykrywając je plandeką. Potem spokojnie przycupnąłeś w swym ulubionym zaułku wypadowym, aby zaplanować całą trasnę "obchodu" zwiadowczego. Zabrałeś, oczywiście, ze sobą większość swego wypadowego sprzętu, chociaż doświadczenie zwykło cię nauczać, że i tak skończysz w sytuacji, gdzie będzie ci on niezwykle potrzebny, a akurat zawleczki przy twoich pasach żołnierskich będą puste. Właśnie miałeś wypłynąć zza zaułka, gdy Twoją uwagę zwróciły nagłe, dosyć hałaśliwe odgłosy z przecwiległej strony przecznicy. Mrucząc pod nosem coś o niespodziance, w paru susach wspiąłeś się na stabilną konstrukcję z magazynierskich skrzyń i przycupnąłeś na samym niemalże szczycie, tuż za największą plandeką, pozwalająć swemu umundorowaniu zstopić się z jej brudnymi kolorami. Wtem twe oczy ujrzały, jak z porannej mgły smrodu i brudu, na uliczkę sąsiadującą z waszą siedzibą wchodzi dwójka młodzieńców. Ubrani raczej zwyczajnie, ot skórzane kafatny założony na całkiem gibkie torsy i krótkie wełaniane spodnie, wraz z nieco znoszonymi butami. Na twoje oko pół-elfy, ale widocznie, niebieskie tatuaże na ich szyjach i odsłoniętych ramionach nie pozastawiają żadnych złudzeń. Niewolnicy. Ot, chłopcy na posyłki jednego z lokalnych mieszczuchów, jednego z tych brudnych Szaraków.
Twojej uwadze nie umyka także fakt, że jeden z chłopców, nieco postawniejszy, o blond włosach i jasnych oczach, trzyma w brudnej dłoni prosty, stalowy, lekko zakrzywiony nóż. Chłopcy zwalniają i zatrzymują się.
Po chwili lekko przykucają. Chyba, według Twojej opinii, zaczynają się nieudolnie skradać.
- Myślisz, że schował się w którymś ze starych magazynów? - Słyszysz szept jednego z nich, skierowany w stronę towarzysza.
- Możliwe. - odpowiada drugi, z dużą dozą ostrożności. - Zdarzało już mu się zwiewać nie raz, a za każdym razem znajduje nowe kryjówki.. Lepiej do nich zajrzyjmy. -
Obaj kiwają zgodnie głowami i ruszają powoli w dół przecznicy, póki co w kierunku opuszczonego magazynu solnego, parę budynków dalej od tego, który służy za siedzibę twoim ludziom. Rozglądasz się dokładniej. Ulice są puste. Chłopcy kogoś szukają i raczej nie jest to zwykły przechodzień.
Plaga
- Spoiler:
- Słońce powoli wschodziło nad horyzont. Czułaś jak przyjemna bryza owiewa twoje wychudzone ramiona, świadcząć o nadchodącym, zupełnie nowym dniu. Tej nocy razem z Kamieniem i Skałą zatrzymaliście się na jedynym z mniejszych wzgórz, tuż poza granicami lasu. Stamtąd z łatwością mogłaś dostrzec najbliższe siedziby ludzkie, oczywiście, zakłądając, że wogóle było na co patrzeć. Ot, parę cienkich strug dymu swobodnie wypływających zza otaczających was wzniesień. Prawdopodbonie jakaś mniejsza wioska, aczkolwiek...
Głos mówił Ci wyraźnie. To właśnie takich miejsc masz szukać na początek. Mówił także, aby unikać Szarych Elfów i to za wszelką cenę. Przynajmniej na razie. Twój widok mógłby wzbudzić u nich raczej... Dość nieprzyjazną reakcję.
Z rozmyślań wyrwało Cię trzaśnięcie, dosyć głuche i donośne. Jakby dwa kamienie zderzyły się ze sobą z impetem. Zerkając przez ramię, dostrzegłaś że to Skała właśnie przepołowił owoc gruszy na pół samymi wargami. Fascynujący widok miąższu ściekający pomiędzy grudami kamieni i piasku uświadomił Ci jedynie bardziej, jak potężną moc teraz reprezentowałaś, jak majestatycznie wyglądają Twoje dzieci. Potężni, wytrwali, dumni, noszący symbole Natury niczym najtrwalsze ze wszystkich możliwych herbów.
- Ty głodna, pani? - zapytał Kamień, z widoczną przyganą patrząc na pałaszującego gruszkę brata. Zawsze uchodził za sprytniejszego z tej dwójki. Po chwili jednak zerknął w dół wzgórza, spoglądając na jeszcze nieco zamgloną i zroszoną chłodną wodą ścieżkę. - My powinniśmy ruszać. Myśliwi móc próba zapuścić las się w. - mimo lekkiej zmiany szyku, komunikat był dla Ciebie dosyć jasny. Czas wyruszać.